Choć kwiecień i maj pogodowo nas nie rozpieszczały, a słońce chowało się za chmurami częściej, niż byśmy tego chcieli, pora to zmienić! Przywołuję piękną pogodę i dobry nastrój literackimi nowościami od wydawnictwa Marginesy, bo nic tak nie rozjaśnia dnia, jak mądra, dająca nam do myślenia historia.
“Wyjarzmiona” Renata Bożek
Długo zbierałam się do tej książki. I bardzo dobrze, że nie przeczytałam jej na szybko, nie chciałam wrzucać „Wyjarzmionej” Renaty Bożek między jeden kryminał a drugi, między kawę a tłoczny autobus. Musiałam na nią mieć osobny czas, pewnie znacie to doskonale. Dałam sobie przestrzeń do czytania z namysłem, czasem wracając do poprzednich rozdziałów, bo język i styl wymagały uważności, a historia ogromnego szacunku.
„Wyjarzmiona” to opowieść o Rozalce Balawender, dziewczynce z biednej lubelskiej wsi, która pewnego jesiennego dnia 1831 roku trzyma w ręce zasuszonego kruka i przysięga zemstę paniczowi. Tak zaczyna się ta dziwna, trochę surowa, ale absolutnie wciągająca historia. Mija piętnaście lat, a Rozalka szykuje się do ślubu z bogatym mężczyzną, mając na sobie jedwab i kaszmir. Brzmi jak bajka? To zdecydowanie nie bajka. To historia o tym, co trzeba po drodze w sobie zabić, kogo zostawić za sobą, jak bardzo można się zmienić, żeby wydostać się z nałożonego na siebie jarzma.
Rozalka nie jest bohaterką, którą się od razu lubi. Jest ostra, bystra, momentami bezlitosna. Ale jednocześnie tak niesamowicie ludzka w tym swoim pragnieniu lepszego życia, w tym, jak nie zgadza się na bycie „znikąd”. Czy jej kibicowałam? Tak, choć nie raz mnie irytowała. Ale też przez cały czas czułam, że jej siła nie bierze się z marzeń, tylko z bólu. Z upokorzenia, z głodu, z biedy. I dlatego to nie tylko jej osobista droga, gdyż to opowieść o całej klasie społecznej, która nie miała prawa głosu, ale miała prawo do gniewu. Jeszcze szybciutko wam dodam, że to odrobinę powieść łotrzykowska, odrobinę historyczna i obyczajowa – wymyka się konkretnym gatunkom i to jest w niej ciekawe!

“Wiatr zna moje imię” Isabel Allende
Codziennie widzimy dzieci w wiadomościach, śledzimy, jak zmuszane są opuścić swój kraj. Ale nie wiemy, co te dzieci noszą w sobie. Isabel Allende nie opowiada historii z perspektywy dorosłych obserwatorów. Daje głos tym, których zwykle się nie słucha i to właśnie było najmocniejsze w tej książce.
„Wiatr zna moje imię” to trudna opowieść o dzieciach rozdzielonych ze swoimi rodzinami. Sześcioletni Samuel zostaje wysłany z nazist__skiego Wiednia do Anglii w 1938 roku, a siedemdziesiąt lat później Anita, dziewczynka z Salwadoru, trafia sama do amerykańskiego ośrodka dla migrantów. Ich losy, splecione przez muzykę, wyobraźnię i ludzi, którzy próbują im pomóc, pokazują, że trauma wykorzenienia nie zna czasu, a nadzieja może przetrwać nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach. W tym wszystkim jest to powieść mocna, trudna, bardzo gorzka.
Niezwykle symboliczny stał się dla mnie sam tytuł. Wiatr przelatuje przez wieki, porusza się między kontynentami, łapie szept dziecka z pociągu w 1938 roku i niesie go aż do granicy USA, gdzie inna dziewczynka płacze za swoją mamą. Autorka pisze o tym, co wiatr pamięta, a my, czytelnicy, słuchamy. To historia o tym, jak wygląda BRAK. Nieobecność ojca, matki, domu, języka, bezpieczeństwa. Nawet jeśli nigdy nie musieliśmy uciekać z własnego kraju, potrafimy to współodczuwać. I właśnie dlatego ta opowieść tak mocno trafia w serce.

“Co zjadłem przez rok (i o czym wtedy myślałem)” Stanley Tucci
Każdy z nas potrzebuje w życiu kilku rzeczy, które nadają smak i sens. Przyjaciół, rodziny, dobrego jedzenia i odrobiny słońca, zarówno tego dosłownego, jak i metaforycznego. Właśnie o tych elementach życia opowiada Stanley Tucci w swojej książce “Co zjadłem przez rok (i o czym wtedy myślałem)”, która jest czymś więcej niż tylko dziennikiem kulinarnym.
Kilka razy wam wspominałam, że bardzo chciałam przeczytać tę książkę, ponieważ ja uwielbiam łączenie elementów biograficznych z tematami związanymi z życiem (tutaj kuchnią), które się przenikają i pozwalają na chwilę refleksji. Tutaj akurat mamy zapis jednego roku z życia znanego aktora, dla którego jedzenie staje się sposobem na zatrzymanie chwili i opowieść o codzienności, tej zwykłej, jak domowa pizza z dziećmi, i tej bardziej filmowej, jak kolacje ze znanymi przyjaciółmi.
Miłym zaskoczeniem było dla mnie, że zaczynamy od Rzymu, gdzie Tucci kręci film „Konklawe” (a akurat byłam świeżo po seanse), kończymy natomiast wśród jego najbliższych, to jest ogromny plus. Bo choć nie brak tu nazwisk znanych z czerwonego dywanu, to jednak aktor potrafi zachować dystans do siebie i świata show-biznesu. Na to właśnie liczyłam i dokładnie to dostałam.
Komu polecam tę książkę? Przede wszystkim tym, którzy szukają motywacji, by nauczyć się cieszyć się małymi rzeczami, detalami takimi jak smakami, wspomnieniami, no wiecie – nieidealnymi momentami codzienności. To oczywiście nie jest pozycja dla każdego, szczególnie jeśli nie interesuje cię, co kto jadł na kolację ani nie bawi cię świat celebrytów, nie jest to także mocno głęboka filozoficzna książka, dla mnie to akurat idealne. Ja lubię książki anegdotyczne, w których odnajduję znane miejsca, czasem ironiczny humor i dużo opowieści o jedzeniu. Polecam!